18 listopada, o godzinie 7:30 wyruszyliśmy pociągiem ze stacji Wrocław Główny w stronę Sobótki. Trzon naszej grupy stanowili ministranci z ojcami (100%) oraz br. Grzegorz. Pierwsza przygoda czekała nas już w pociągu. Po krótkiej modlitwie, przeszliśmy do okazywania biletów i jak się szybko okazało, nie każdy miał podbitą legitymację szkolną.
Niezrażeni doznaniami z podróży, ze stacji Sobótka, udaliśmy się w stronę góry Ślęży szlakiem czerwonym, który pokrywa się ze szlakiem św. Jakuba.
Nie da się ukryć, że ze względu na bardzo zróżnicowany wiek uczestników, robiliśmy sporo przerw. Nikt jednak nie protestował.
Pogoda była idealna na wyjście w góry. Już z samego rana kurtki wydały się być zbędnym balastem. Im wyżej wchodziliśmy, tym większa była mgła i zaczęła się pojawiać szadź. Przeprosiliśmy się z kurtkami.
Przed ostatnią prostą grupa podzieliła się na dwie podgrupy i starsi pobiegli do przodu, aby przygotować powitanie młodszym. Tak, na górze była wystarczająca ilość „śniegu”, aby rozpocząć obronę góry przed inwazją piechurów nadciągających szlakiem. Po serii uników rodem z Matrixa, oraz krótkim biegu przełajowym, udało się młodszym wedrzeć na ledwo widoczną polanę.
Weszliśmy w drugą część bitwy. Bitwa pozycyjna z elementami partyzanckimi.
Po wytraceniu amunicji przez obie strony, ogłosiliśmy remis, który nie każdy z uczestników potrafił zaakceptować. Dąsy nie trwały jednak długo, ponieważ udało się namówić włodarzy schroniska, do udostępnienia nam zamkniętej sali, abyśmy mogli odprawić w niej mszę polową.
Po wysłuchaniu Słowa Bożego, przekazaniu sobie znaku pokoju i przyjęciu do serc Pana Jezusa, zasiedliśmy do biesiady. Nie w tym słowa przesady, gdyż okazało się, że mamy ze sobą barszcz z pasztecikami, zupy, kanapki, słodycze… było tego tak dużo, że całe wyjście raczej dla nikogo nie zakończyło się kalorycznym bilansem ujemnym.
Zanim leniwie wyruszyliśmy w drogę powrotną odwiedziliśmy jeszcze toaletę. Ot, przygoda! Już przed wejściem, na drzwiach można było przeczytać informację: „Robimy co możemy, ale fiołkami tu nie pachnie. Polecamy wstrzymać oddech!”. Toaleta była zatem bardzo krótkim elementem wyprawy. Każdy, komu zabrakło tchu na czas wizyty, potwierdzał centralną część komunikatu (tę o fiołkach), który widniał na drzwiach.
Schodząc zmieniliśmy trasę i w połowie odbiliśmy żółtym szlakiem na Wierzycę. Zmianę trasy poprzedził postój, który znajduje się na rozdrożu. Podczas postoju, mieliśmy okazję podzielić się naszymi doświadczeniami – ojcowskimi, w relacjach z dziećmi; i synowskimi, w relacjach z tatusiami. Mam nadzieję, że ta część pozostanie w naszych pamięciach na długo, bo wyjawiła ona, że nasze oczekiwania i ogląd świata bardzo się różnią, patrząc z dwóch, zupełnie innych perspektyw.
Do Wierzycy dotarliśmy po bardzo krótki spacerze. Był to punkt, w którym gęsta mgła wyraźnie się kończyła. Niemalże w jednym punkcie zmieniały się wrażenia wizualne, jak również odczucie przydatności kurtek.
Uśmiechnięci, ciągle najedzeni, powolnym krokiem zeszliśmy ze szlaku, aby podziwiać makietę Ślężańskiego Parku Krajobrazowego, którą przedstawia poniższe zdjęcie.
Zbliżając się coraz bardziej do końca naszej wycieczki, zorientowaliśmy się, że czas, którego mieliśmy tak dużo, upływa w nieprzewidziany przez nas sposób – tj. sekunda po sekundzie, zamiast zatrzymać się, kiedy podziwiamy otaczającą nas przyrodę. Dzięki temu ostatni, miejski odcinek, pokonaliśmy biegiem, aby zdążyć na pociąg o 14:50 i nie czekać 50 minut na dworcu.
Na stację dobiegliśmy o 14:49 i 58s. Dzięki temu, nie spóźniliśmy ani minuty i spokojnie mogliśmy poczekać 15 minut na przyjazd spóźnionego składu kolei.
Czas ten wykorzystaliśmy na zrobienie pamiątkowych selfików na stacji. Dzięki temu, że udało nam się „złapać” wcześniejszy pociąg, do domów wróciliśmy ok. 16:30 (zamiast dojechać dopiero na dworzec Główny).